Z sanego rana, bo niewiele po 8 udalismy sie do Ha Longu. Na poczatku wdal sei maly zgrzyt, bo autokar mial byc "tuz obok hostelu", a musielismy kilka przecznic zasuwac do niego. No ale ok, pare z autobusu wasaty wietnamski machoman bedacy naszym przewodnikiem wywalil z autobusu (innego nie bylo na razie), zeby...samemu sie rozwalic na 2 siedzeniach :)
Po krotkiej ok. 3h podrozy znalezlismy sie w Ha Long City, gdzie wpakowali nas na mala lodz, a potem na nieco wieksza, gdzie ulokowalismy sie w pokojach itd. Dostalismy nowego przewodnika, tym razem bardzo nerwowego. Strasznie sie przejmowal chyba swoja praca, bo caly czas wrzeszczal czego nie wolno, co wolno, ile kosztuje zgubienie czegos etc. Oczywiscie, jako Polacy musielismy go doprowadzic do furii :)) W pewnym momencie, podczas postoju w zatoce podplynela lodeczka z pewnymi produktami spozywczymi, ktore byly znaczaco tansze niz na statku. W czasie kupowania piwa przewodnik cos rzezil, zebysmy nie kupowali, bo nam dolicza dolara itd., ale go olalismy i chyba to go doprowadzilo niemalze do zawalu :) Zdazylismy jeszcze zwiedzic pobliska jaskinie (bez aparatow, bo idiota twierdzil, ze idziemy na kajaki, ale na miejscu sie okazalo, ze jednak nie....). W takim ukladzie do wieczora siedzielismy na dachu statku podziwiajac widoki razem z kilkudziesiecioma innymi statkami.