Nasz genialny przewodnik zerwal nas o 6:30 na kajaki, a o 7:30 bylismy juz na innej lodzi plynacej do Cat Ba. W miedzyczasie zaszlismy do parku narodowego, gdzie odbylismy dwugodzinny marsz na pobliskie wzniesienie, w sandalach i kapielowkach, bo oczywiscie nikt nie raczyl wspomniec o wchodzeniu na jakas gore..... Juz samo to wydaje sie dziwne, ale przy schodzeniu ze szczytu wydarzyla sie rzecz jeszcze dziwniejsza.
Idac sobie spokojnie tropikalnym lasem i przechodzac obok starszej osoby (Niemki, chyba) uslyszelismy plynna polszczyzne od jej towarzysza. Nie byloby w tym nic dziwnego gdyby nie to, ze owy towarzysz wygladal jak 100% Chinczyk, a mowil idealnym polskim, nawet z akcentem :))
Wczesnym popoludniem udalo nam sie wtoczyc do hotelu, czysty, przestronny, o dziwo. Miedzy lunchem a obiadokolacja udalismy sie na Monkey Island, gdzie byly malpy i plaza. Niestety, nikt sie nie kapal, bo nasz debil-przewodnik nie wspomnial o plazowaniu tylko o wysepkach, malpach etc. Albo go nie zrozumielismy, bo gadal mocno chaotycznie :) Wieczorem polazilismy po Cat Ba, ktore wydaje sie byc miejscowym Sopotem. Jak sie okazalo, nasz hotel byl w sercu ulicy pelnej barow karaoke (czyt. burdeli), przy jednym z ktorych spotkalismy naszego przewodnika machomana. Tak jak na temat Ha Long Bay, wysp, fauny i flory nie byl zbyt rozmowny, tak na temat urokow miejscowych whorehouse`ow byl wyjatkowo rozmowny. Poczestowal nas jakims owocem i poszlismy spac.