Noc okazala sie byc noca w rodzaju gospodarstwa agroturystycznego. Do poznego wieczora i od 5 rano towarzyszyla nam symfonia krowich rykow i swinskich kwikow. Dodatkowo, spalismy w chatce na palach zbitej z desek i slomy. Ale mimo to ma to swoj niepowtarzalny urok.
Po zjedzeniu sniadania udalismy nad pobliski wodospad. Nie zapisalby on sie niczym szczegolnym w naszej pamieci, gdyby nie to, ze ja prawie sie wywalilem, a Marcin sie wywalil :). Nastepnioe udalismy sie na zwiedzanie okolic Tad Lo. Niestety, w okolicy nie znalezlismy nic szczegolnie ciekawego oprocz wodnej elektrowni, kotra ...rowniez nie byla ciekawa.
Po tej wycieczce zdecydowalismy sie wracac do Pakse, do ktorego bylo 86km. Odleglosc niewielka, zwazywszy na to, ze wczoraj zrobilismy 204 km. W drodze powrotnej zajechalismy do kolejnego wodospadu. Dodatkowo, mozna bylo podziwiac wielkiego sloniaw w jego okolicy. Ba, slonia za skromne 5000 kipow mozna bylo rowniez nakarmic 2 kisciami bananow. Skrzetnie z tej mozliwosci skorzystalismy. Slon nie wydawal sie byc naszymi osobami zainteresowany, ale naszymi bananami jak najbardziej.
Nastepnie udalismy sie juz bez przystankow do Pakse, gdzie oczekujemy do 20:30 na autobus do Vientianu. W stolicy, zgodnie z radami napotkanego Polaka zostajemy 1 dzien i 1 noc, aby pojutrze udac sie z rana do mekki indochinskich backpackerow, czyli slynnego Vang Vieng :DD