Dzis zamierzamy wreszcie zwiedzic sam Luang Prabang. Mam na mysli zabytki, bo samo miasto dosyc dobrze juz poznalismy, co nie jest szczegolnie trudne, bo poza night market plus minus 2 ulice nic tu nie ma. W kazdym razie, o 19 mamy autobus na granice z Tajlandia. Bezposrednio do Chiang Mai niby sa polaczenia w biurach, ale to jest jakas kombinacja alpejska. Polega to prawdopodobnie na tym, ze sa 2 bilety, jeden na granice i drugi na szybko kombinowany na granicy przez jakiegos przewodnika. Totez zdecydowalismy, ze lepiej bedzie pojechac na granice i na wlasna reke cos wykombinowac niz powierzac to chaotycznym Laotanczykom.
Nasze zwiedzanie zbyt dlugo nie potrwalo. Wtoczylismy sie na wzgorze swiatynne, z ktorego roztaczala sie ladna panorama okolicznych gor i samego miasta. Plus dodatkowo ladujace samoloty. Niezbyt nam sie spieszylo, wiec poczlapalismy na poczte i wyslalismy kolejna porcje kartek. Mamy nadzieje, ze tym razem dojda, bo z Wietnamu jeszcze ida. Chyba :) Na szczescie zaszlismy do agencji turystycznej podac nazwe hostelu, z ktorego maja nas zabrac. Okazalo sie, ze VIP bus o 19 niestety sie popsul (ciekawe jak chcieli nas o tym poinformowac) i jedziemy autobusem lokalnym (nieznacznie tanszym) o 17, a pick up jest juz o 16. Co gorsza, autobus wyjezdza wczesniej, a przyjezdza na granice pozniej.... No coz, nie mamy za bardzo wyjscia. W hostelu posiedzielismy z godzine i przyjechal po nas tuk tuk z mieszkancem Los Angeles na pokladzie. Koles wygladal na kompletnego durnia, ale nas mocno potem zaskoczyl...:)
Po 16 zajechalismy na dworzec. Dworzec sam w sobie jest ciekawy. Pelno straganow, autobusow wiozacych skutery i wory ryzu na dachu. Nasz rowniez mial taki asortyment na dachu i na szczescie nei wygladal na kompletny zlom. Zapoznalismy 2 Amerykanki, ktore udawaly sie do Wietnamu, ale nie za bardzo chyba wiedzialy, gdzie jada :) I ich autobus wygladal na kompletny zlom. Oprocz chmary Laotanczykow (sporo jechalo na stojaco i wszyscy stali przy kierowcy :) jechal Holender i Amerykanka. Tak wiec nie bylismy sami w tym zwierzyncu ;)
Poczatek drogi byl ok, mniej wiecej do Pakmongu. W Pakmongu zrobil sie dluzszy postoj, bo nastapila awaria autobusu. Awaria polegala na zepsutej zarowce z przodu. Do usuniecia awarii potrzeba bylo 5 Laotanczykow :)) Oprocz tego byla ciekawa knajpa, z martwymi gekonami przywiazanymi do nogi od stolu. W miedzyczasie minal nas inny autobus, ktory na skrzyzowaniu prawie nie zmiescil sie w zakret i niemal wjechal do sklepu wprawiajac w panike kilku miejscowych :D W autobusie zasnac bylo bardzo ciezko. Na mnie co jakis czas kladl sie lokalny grubas, Lenin siedzial z babcia, ktora pod nasza chwilowa nieobecnosc na postoju rozebrala sei niemalze do stanika, a Marcin siedzial obok wrzeszczacego i placzacego malego dziecka...